Ariel Hajbos to młody bialczanin, który od kilku lat mieszka w Poznaniu. Na co dzień zajmuje się projektowaniem graficznym i trenowaniem capoeiry. Specjalnie dla Biała Się Dzieje opowiedział o czasie spędzonym w Salwadorze, o projekcie Until x Days oraz o tym, gdzie jest obecnie jego dom.
Marta Gadomska – Czym jest dla Ciebie Capoeira?
Ariel Hajbos – Przede wszystkim wolnością. Capoeira jest dla mnie esencją niczym nieskrępowanej swobody, którą ogranicza jedynie Twój spryt, szacunek do innych graczy i doświadczenie. Czyli trochę jak w życiu.
M.G. – Capoeirę zacząłeś trenować mieszkając jeszcze w Białej. Jak trafiłeś na pierwszy trening?
A.H. – Wszystko zaczęło się od projektu COJESTMIASTO do którego dołączyłem bodajże w drugim roku jego działania. Byliśmy ekipą młodych ludzi z Białej, „zajawionych” najróżniejszymi rzeczami. Promowaliśmy nasze zajawki wśród młodzieży, organizowaliśmy non-profit eventy i imprezy, staraliśmy się nieustannie rozszerzać zakres naszego działania zasiewając pasje wśród naszych rówieśników. Pomysłodawcą całego projektu był Patryk Stolarz, który wtedy prowadził bialską sekcję Capoeira, grupy UNICAR. To on namówił mnie na pierwszy trening i to dzięki niemu zaczęła się ta przygoda. Zresztą jak wiele innych w moim życiu.
M.G. – Osoby trenujące posiadają różne pseudonimy. Kto je nadaje, jaki jest Twój i co on oznacza?
A.H. – Nazywa sie to Apelidos – ksywki, pseudonimy, imiona. Może je nadać instruktor, brazylijczyk czy nawet grupa, w której się trenuje. Mogą wynikać z jakieś sytuacji, sposobu bycia, gry, poruszania się czy charakterystycznej cechy wyglądu. Chodzi o to, żeby trafnie opisywały osobę, która je nosi. W Brazylii na co dzień korzysta się z nich częściej niż prawdziwych imion. Ja noszę apelido Marisquinho i dostałem je od prof. Secao na warsztatach w Białej Podlaskiej.
M.G. – Jakie korzyści przynosi trenowanie Capoeiry?
A.H. – Najbardziej oczywistą korzyścią jest sprawność fizyczna. Capoeira jest ogólnorozwojowym sportem. Czyli w dużym uproszczeniu rozwija kompletnie całe ciało: zarówno siłę i naciąg, ale też koordynację ruchową czy refleks. Wydaje mi się to być szczególnie ważnym dla kogoś prowadzącego taki tryb życia jak mój, który często wymusza spędzanie wielu godzin przed ekranem komputera.
W sferze psychicznej dodaje dużo pewności siebie i ładuje maksymalnie pozytywną energią, wynikającą z kontaktów z zakręconymi, uśmiechniętymi ludźmi na treningach czy wyjazdach.
M.G. – Co oznacza „być dobrym capoeristą”, jesteś nim?
A.H. – Dobry Capoeirista to Capoeirista kompletny – nie tylko sprytny, kreatywny w grze i sprawny fizycznie, ale również muzykalny, z dużym bagażem najróżniejszych doświadczeń, posiadający mocną bazę językową, teoretyczną i historyczną. To przede wszystkim gracz, który ciągle szuka i stara się rozwijać w tej dziedzinie, na wszystkich jej płaszczyznach.
Osobiście uważam się za dalekiego od ideału. W Capoeira jest tak, że im dłużej ćwiczysz tym mniej wiesz, bo Twoje pole postrzegania i rozumienia tej dziedziny nieustannie się rozszerza. Ja ciągle jestem bliżej początku tej drogi niż jej końca. Mimo to widzę, jak duże mam braki w różnych aspektach. Niemniej jednak robię Capoeira dla własnej satysfakcji i uzupełnienie tych braków. Rozwijanie własnych umiejętności daje ogromną frajdę.
M.G. – Mestre Pastinha powiedział kiedyś, że „Capoeira jest wewnątrz człowieka. Gdy człowiek spotyka przeciwnika, uzewnętrznia Capoeira jako walkę. Ale kiedy jest szczęśliwy, Capoeira staje się tańcem.” Zgodzisz się z tym?
A.H. – Niespecjalnie, bo mam zupełnie odmienne podejście do kwestii walki i emocji w Capoeira. Moim zdaniem te drugie zawsze muszą być pod kontrolą i to z ewentualnej gry te emocje powinny wypływać, a nie na odwrót.
Panuje ogólne przeświadczenie o tym, że Capoeira jest głównie tańcem. Szczerze mówiąc to tańczę tragicznie i jedyna moja styczność z tą dziedziną to współprowadzenie szkoły tańca Twenty Rockers w Białej. Capoeira jest głównie sztuką walki – jej elementy takie jak niektóre ataki, praca nad balansem czy unikami są sukcesywnie adaptowane do innych sztuk walk. Często dochodzi do obaleń, podcięć czy ciosów nogami i rękoma trafiających w korpus i głowę. W tym wszystkim taniec i płynność poruszania są przykrywką, pozwalającą się bronić i unikać ataków. Należy pamiętać o genezie Capoeira, o tym w jakich warunkach ewoluowała.
Moim zdaniem w Capoeira chodzi o to, żeby grać i trenować w pozytywnej atmosferze, wymieniać się doświadczeniami, otwierać się na innych ludzi i graczy, ale jednocześnie pamiętać o tym, że to wciąż jest walka.
M.G. – Podczas tylu lat treningów, nie ominęły Cię pewnie kryzysy. Był taki moment, że chciałeś zrezygnować z Capoeiry?
A.H. – Takich momentów było co najmniej kilka, ale myślę, że nie dotyczy to tylko Capoeira. Tak jest z każdą zajawką i w każdej dziedzinie, której się mocno poświęcamy. Kiedy pojawia się świadomość popełnianych błędów, kiedy zdajemy sobie sprawę z tego ile jeszcze pracy przed nami i że ta praca tak na prawdę nigdy się nie skończy, a efekty przychodzą bardzo powoli, czasami potrafi to przytłoczyć.
Dla mnie najtrudniejszym momentem w Capoeira, którego konsekwencje do tej pory odczuwam, to kontuzja kolana, która wyłączyła mnie z działania na ponad rok. Ważne jest to, że ciągle w tym siedzę, mimo najróżniejszych potknięć. Dzieje się tak dlatego, że Capoeira w dużej mierze to ludzie z którymi trenujesz, spotykasz się na wyjazdach i warsztatach, z którymi grasz i wymieniasz się doświadczeniami. Przez te kilka lat treningów i wyjazdów poznałem ogromną ilość pozytywnych, uśmiechniętych i naładowanych dobrą energią ludzi z całego świata, na których wsparcie mogę zawsze liczyć.
M.G. – W zeszłym roku za Capoeirą pojechałeś aż do Brazylii. Ile czasu spędziliście w Salwadorze?
A.H. – Pierwszy miesiąc spędziliśmy we trójkę – ja, Tom i Beterraba z wrocławskiej sekcji UNICAR. W drugim miesiącu doleciał do nas wspomniany wcześniej Cachorro (Patryk Stolarz) ze swoją dziewczyną.
Głównym celem było trenowanie Capoeira – przez dwa miesiące trenowaliśmy praktycznie codziennie w akademiach grup Gingando Sempre na dzielnicy Pedra Furada i UNICAR na dzielnicy Riberia (pomijając odwiedziny w zaprzyjaźnionych grupach i akademiach rozsianych po całym mieście). Poza tym cały wolny czas dzieliliśmy między zwiedzanie Salvadoru i jego okolic, plażowanie i poznawanie Brazylii.
M.G. – Jaka jest ta Brazylia, którą poznałeś?
A.H. – Ameryka Południowa, a w szczególności Brazylia, to miejsce kompletnie różne od Europy którą znamy – kuchnia, mentalność, sposób bycia, praca… bardzo szybko zaadaptowaliśmy się do otoczenia, wszystko dokumentowaliśmy i nagrywaliśmy, dzięki czemu powstało kilka klipów z tego materiału: jeden dotyczący samego wyjazdu a drugi dotyczący stricte Capoeira.
więcej klipów: https://www.youtube.com/channel/UCJi2Vv5ux4z_MlTsSmHLIfA
M.G. – Co jest takiego niesamowitego w Brazylii, którą poznałeś?
A.H. – Najbardziej zafascynowała mnie pozytywna energia napływająca z każdej strony, której Brazylijczycy mają nieskończone pokłady. Ludzie są ciągle uśmiechnięci, nie przejmują się problemami, mają w sobie głęboko zakorzenione poczucie tego, że wszystko będzie dobrze, niezależnie od sytuacji. Dzięki Brazylii dowiedziałem się również, że moje miejsce jest w Europie.
M.G. – W Europie, czyli konkretnie gdzie? Od lat mieszkasz w Poznaniu, ale czasami zaglądasz do Białej.
A.H. – Obecnie mój dom jest w Poznaniu, tutaj wynajmuję mieszkanie i biuro, tutaj czuję się swobodnie, tutaj mieszkam ze swoją ukochaną i tutaj mam znajomych. Niemniej jednak pochodzę z Białej, zawsze będę bialczaninem i w Białej mieszkają moi rodzice. W Białej się wszystko zaczęło, ale chciałbym, żeby skończyło się gdzieś indziej.
Prawdopodobnie za rok, czy dwa spróbuję wyjechać z Poznania, żeby nie pochłonął mnie za bardzo. Czuję, że zapuszczam tu korzenie. Bardzo chciałbym spróbować życia w jakimś innym miejscu, zanim zdecyduję się gdzieś na kupno mieszkania i psa.
M.G. – Na instagramowym profilu napisałeś, że kiedy wracasz z Białej do Poznania to masz wrażenie, że robisz to zbyt rzadko, a kiedy wyjeżdżasz – jesteś tu zbyt często. Nadal masz takie odczucia?
A.H. – Tak, myślę że to najbardziej trafne określenie na mój stosunek do Białej – tęsknię za tym miastem i cieszę się, gdy tam jadę. Mam okazję, żeby przytulić rodziców, odwiedzić stare miejscówki i trochę powspominać czasy, które ukształtowały mnie takim jakim jestem i nadały początek drodze po której teraz dziarsko idę.
Jednak dłuższe przebywanie w mieście, z którego większość moich znajomych i rówieśników wyjechała, gdzie spaliłem wiele mostów i gdzie wszystko nieustannie się zmienia, a ja pozostaję zawieszony we wspomnieniach wpływa na mnie trochę depresyjnie. Stąd ta myśl.
M.G. – Oprócz capoeiry sporą część Twojego życia poświęcasz grafice. Oprawa graficzna okładek Flinta to Twoja robota.
A.H. – Utrzymuję się z projektowania graficznego. Od kilku lat prowadzę własną firmę i staram się kłaść jak największy nacisk na rozwój swoich umiejętności w tej dziedzinie, bo stanowi to ogromną część mojej codzienności, zajawkę którą z głową staram się przekuwać na pieniądze.
Fotografowanie traktuję jako formę wypowiadania się w sztuce, nie chciałem komercjalizować tej dziedziny, tym bardziej że studia na ASP zrobiłem czysto ideologiczne. Bez oszukiwania się, że przyniosą mi one niesamowite ścieżki rozwoju kariery zawodowej jako fotograf. Naturalną koleją rzeczy wynikającą z fascynacji obrazem oraz kompozycją było podjęcie prób manipulowania i tworzenia estetycznych projektów graficznych. Cały czas szukam swojej ścieżki w tych dziedzinach, staram się próbować wszystkiego co związane z projektowaniem.
Z Flintem znamy się już kilka długich lat. Zazwyczaj nasza współpraca przy różnych projektach wygląda w taki sposób, że Kuba podrzuca pomysł, koncepcję, punkt zaczepienia, a ja bazując na nim staram się całość rozwinąć i zaproponować jakieś ciekawe rozwiązania. Przy czym mam pełną dowolność działania, pamiętając o budżecie narzuconym przez Kokę który mamy na realizację pomysłu. W ten sposób powstało już kilka okładek płyt, mixtape’ów i pojedynczych numerów. Współpracuje nam się na tyle dobrze, że kolejne projekty są w planach.
M.G. – „Until x days” to projekt, który powstał na potrzeby zajęć na ASP. Jednak po uzyskaniu zaliczenia, zaczął żyć swoim życiem dalej?
A.H. – Until x Days to klasyczne snapshoty, urywki codzienności. Projekt, który zaczął się w ramach zajęć na wrocławskiej ASP z prof. Grzegorzem Gajosem. Z czasem przerodził się w coś niekontrolowanego, co (mimo wzlotów i upadków) wciąż sukcesywnie zmierzało do celu.
Główna idea jest zawarta w nazwie. Untill x Days to wizualne i emocjonalne rejestrowanie życia w kontekście oczekiwania na przełomowe wydarzenie, które diametralnie zmienia życie fotografującego. Wydarzenie jest niezaplanowane, nieprzewidziane, nie wiadomo czym będzie, kiedy nadejdzie i co przyniesie. Liczy się jego przełomowość, a samo rejestrowanie odbywa się na dwóch płaszczyznach: “ill” i “un-ill”.
Until x Days może być narzędziem wykorzystanym do przeanalizowania postrzegania własnego systemu zachowawczego i codzienności, może być inspiracją do robienia codziennych zapisków z życia, może być sposobem na zrozumienie zmian jakie zachodzą w naszym zachowaniu na przestrzeni czasu. Może być mnóstwem rzeczy.
W którym momencie można zdecydować, że w życiu zaistniało coś, co zmienia wszystko? Czy to coś odbywa się w ciągu godziny, dnia czy miesiąca? I co najważniejsze – jak to coś zobrazować?
M.G. – To 484 kadrów z życia. Jedno zdjęcie dziennie. To wymaga ogromnej dyscypliny i zdeterminowania.
A.H. – Pomijając ten cały pseudoartystyczny bełkot, to chodziło głównie o samodyscyplinę fotografowania i zapisywanie codzienności. To taki fotograficzny dziennik . Kiedyś pisałem bloga, ale prowadząc tak szybki i intensywny tryb życia, coraz ciężej było mi znaleźć czas na notowanie. Doszedłem do wniosku, że mogę wykorzystać fotografię i notować codzienność obrazami. W tym kontekście doszedłem do wniosku, że warto pamiętać, więc warto fotografować codzienność.
M.G. – Mycie zębów, zakupy, przystanki, dziewczyna – fotografie pokazują Twoje prywatne życie. Nie boisz się dopuszczać odbiorcy tak blisko?
A.H. – To wszystko pozory. Staram się dbać i pielęgnować swoją prywatność w sieci, kontroluję to co na mój temat się w niej znajduje. Until x Days to projekt głównie fotograficzny. Tak naprawdę tylko ja znam sytuacje i miejsca, których dotyczą te zdjęcia, więc tylko ja jestem w stanie odczytać ich prawdziwe znaczenie. Już raz go zakończyłem, bo zgodnie z założeniem miało miejsce to przełomowe wydarzenie, które wszystko zmieniło.
Jakkolwiek nie zabiło to potrzeby notowania. Dlatego nie mogłem się z UxD w taki łatwy sposób pożegnać i postanowiłem otworzyć drugi rozdział. Finalnie z niego zrezygnowałem, bo przerzuciłem się na Instagram. Widzę w tym medium ogromny potencjał, mimo iż będąc fotograficznym purystą i fotografując głównie analogowo, jestem fanem nowych technologii.
M.G. – Na koniec naszej rozmowy musi paść to pytanie: jakie masz plany na przyszłość?
A.H. – Kilka tygodni temu udało mi się obronić dyplom fotograficzny na wrocławskiej ASP i zakończyć kolejny etap edukacji. Odwiedziłem Hiszpanię, zaczepiłem kilka festiwali, jeszcze kilka w tym roku przede mną.
Planem na najbliższą przyszłość jest dalsza praca nad swoimi umiejętnościami, płynne poruszanie się pomiędzy Capoeira, fotografią i projektowaniem, pchanie tego wszystkiego do przodu, do momentu kolejnego przełomu, który wywróci mój świat do góry nogami.
Plan na dalszą przyszłość, to wyprawa na Jamajkę, do Australii i do Californii. No i w wolnej chwili do Białej 🙂
M.G. – Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w realizacji planów.
Zapraszamy również na oficjalną stronę internetową Ariela Hajbosa – SZAJBA x ARIEL HAJBOS
Dodaj komentarz